Następnego dnia wstałam,
jak co dzień i… nie chwila. Gdzie ja mam głowę? Przecież wy jeszcze nie wiecie,
o co chodzi. Powinnam zacząć od początku. Wszystko zaczęło się ósmego marca w
moje jedenaste urodziny, pięć lat temu.
Wstałam rano w
świetnym humorze. Szybko pobiegłam do łazienki i spojrzałam w lustro. Od teraz
jestem już nastolatką. Moje zielone oczy błyszczały z radości, a czarne włosy
opadały gładko na ramiona. Nucąc pod nosem Happy
Birthday czesałam się –nie w dwa warkocze tylko w jeden, w końcu jestem już
o rok dojrzalsza. Nadal w świetnym nastoju ubrałam się ciepło. Zbiegłam po
schodach jak burza. Na dole mama robiła jajecznicę a Robert czytał gazetę. Lisa
– siostra, mały dwuletni brzdąc –oglądała jakąś kreskówkę i próbowała trafić łyżką
do ust zapatrzona w telewizor. Krótko przedstawię moją rodzinę zanim pójdziemy
dalej.
Moja
mama Victoria Smith- Baxter jest najmilszą osobą, jaką znam. Nie denerwuje się
na mnie prawie wcale, a jest, o co czasem. Jestem do niej prawie niepodobna. Ma
długie rude włosy i niebieskie oczy jak niezapominajki, jest niższa ode mnie, i
nigdy nie narzeka. Chociaż nie jestem już dzieckiem, ciągle się o mnie martwi.
Jej matka była
Polką, a ojciec Brytyjczykiem, wychowała się nad morzem w Felixstowe, gdzie na
dobranoc słuchała polskich kołysanek, a czasem, kiedy coś mówiła przechodziła z
angielskiego na polski lub wrzucała jakby machinalnie słówka polskie. Ponieważ
ona tak robiła, nauczyłam się tego samego.
Miała dużego pecha w
życiu, dziadek zmarł, kiedy miała 15 lat musiała szybko znaleźć pracę a do tego
jeszcze szkoła, mama jednak się nie poddała. Ciągle pomagała babci, zajmowała
się domem. Mojego tatę poznała po
studiach, jako świeżo upieczona nauczycielka. Nie została jego żoną, ponieważ
był jakąś ważną osobistością i musieli się ukrywać. Tak naprawdę prawie wcale
go nie znam. Nie lubi o nim rozmawiać, zawsze robi jej się przykro, więc nie
naciskam. W domu nie ma żadnych jego zdjęć.
Kiedy mama zaszła w
ciążę, tata musiał wyjechać w jakiś sprawach i nigdy nie wrócił. Zaginął na
morzu.
Pracowała, jako
nauczycielka i wychowywała mnie, babcia jej pomagała. W trzy mieszkałyśmy w
rodzinnym mieście mamy, a ja kochałam morze. Pamiętam, jak babcia sadzała mnie
na kolanach, wpatrywałyśmy się w horyzont i opowiadała mi różne historie.
Mówiła z takim charakterystycznym akcentem i uczyła mnie polskiego. Kiedy
miałam sześć lat zmarła na atak serca. Mama chodziła bardzo długo smutna, a ja
nie potrafiłam jej pocieszyć. Wtedy pojechałyśmy na wakacje do Dover.
To było nasze
najwspanialsze lato –dla mamy podwójnie. Właśnie tam poznała Roberta Baxtera.
Dość miły facet rok starszy od mamy, wyższy o blond włosach i brązowych oczach.
Byli szczęśliwą parą, rok później zostali szczęśliwym małżeństwem.
Przeprowadziłyśmy się znad morza do Happisburgha –małego miasteczka w hrabstwie
Norfolk, mama została tam nauczycielką, a Robert miał jakąś swoja firmę.
Brakowało mi morza, ale pogodziłam się z tym, liczyło się, że mama była
szczęśliwa. Żyło nam się całkiem dobrze,
później pojawiła się Elisabeth –moja młodsza siostrzyczka, i było jeszcze
lepiej.
Mama odłożyła
patelnię i uściskała mnie, wycałowała mnie po całej twarzy. Usiadłam przy stole
na moim krześle naprzeciw okna i spojrzałam na stół. Zobaczyłam trzy pudełka
owinięte kolorową folią oraz list. Jak na dziecko przystało natychmiast
zabrałam się do rozpakowywania prezentów. Od Lisy dostałam rysunek bukietu
kwiatów w ramce, od mamy książkę, o która ją prosiłam i czekoladę, od Roberta
dostałam różowy miły w dotyku kocyk, o który również prosiłam. Od razu
podziękowałam wszystkim. Mama nałożyła mi śniadanie na talerz i jedząc zabrałam
się za tajemniczy list.
-Dzwoniła pani
Merywather. Ponoć wczoraj zafarbowałaś tupecik księdzu W CZASIE LEKCJI. Jenny
tak nie może być. Musisz przestać robić takie żarty. Ja rozumiem, że to może
być śmieszne, ale proszę cię skarbie. –Spojrzała na mnie znad patelni.
-Ale mamo zrozum ja
nic... Ja nie… wcale nie przefarbowałam mu specjalnie włosów ma czerwono.
Naprawdę. To samo…
-…tak się stało.-Dokończyła
za mnie mama, zapadłam się trochę w moim krześle –Jenny mówisz to za każdym
razem. – I właśnie o takich sytuacjach mi chodziło. Ten tupecik. No, ja po
prostu się trochę zdenerwowała. Olivia Meerney znów się za mnie wyśmiewała, a
potem nie potrafiłam się skupić no i tak wyszło. Oderwałam się od tego
wspomnienia i spojrzałam na list.
Pani J. Smith
Mała sypialnia
Happisburgh
Norfolk
Zaintrygowana otworzyłam go. Koperta była gruba i ciężka z
pergaminowego papieru wypisana szkarłatnozielonym atramentem. Mama zamilkła i
zajrzała mi przez ramię. Wyjęłam list i zamarłam z szoku. Znaczy dobra działy się wokół mnie dziwne
rzeczy, raz jak uciekałam wylądowałam na dachu, jak już mama wspomniała
zafarbowałam księdzu włosy tylko, dlatego że się zdenerwowałam a jeszcze
wcześniej… zresztą nie ważne. W każdym razie to jest dziwne, ale TO, co
przeczytałam na tej kartce papieru wszystko zmieniło. Żebyście nie stwierdzili
ze jestem wariatką po prostu zacytuję ten list:
HOGWART
SZKOŁA
MAGII I CZARODZIEJSTWA
Dyrektor: MINERWA MCGONAGALL
Szanowna Panno Smith
Mamy przyjemność poinformowania Pani, że
została Pani przyjęta do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Do 31 lipca
przybędzie nauczyciel by pomóc Pani ze zdobyciem niezbędnych książek i wyposażenia.
Rok szkolny rozpoczyna się 1 września.
Oczekujemy pańskiej sowy nie później niż 31 lipca.
Z wyrazami szacunku
Filius Flitwick,
Zastępca dyrektora
-Jenny? –Zapytała
mama cicho, ja nic nie powiedziałam.
*
Mam na imię
Jennifer Smith.
Mam 16 lat, od czasu
tamtego listu, co rok 1 września wsiadam do pociągu na peronie 9 i ¾ i jadę do
Hogwartu żeby uczyć się transmutacji, eliksirów, zaklęć i wielu innych
przedmiotów. Większość nastolatków w moim wieku koło swojej poduszki ma
najnowszy model telefonu komórkowego, kiedy ja go nawet nie mam, koło mojego
łóżka leży różdżka (wierzba, 10 i ¾ cala, pióro feniksa). Niewiarygodne? Wtedy też tak myślałam, że to
jakiś żart.
Zgodnie z obietnicą
25 lipca u moich drzwi stanął profesor Longbottom. Był wysokim czarodziejem o
ciemnych włosach, w wieku mojej mamy, dużo się uśmiechał a wychodząc stracił
wazon na kwiaty stojący przy drzwiach. Szybko potem go poskładał machając
różdżką. Mimo to był dobrym przewodnikiem. Razem z profesorem i moją mamą
udaliśmy się do Londynu, profesor Longbottom ciągle opowiadał i odpowiadał na
moje pytania, również pytania mamy, później przez niewidoczny dla innych bar Dziurawy Kocioł przeszliśmy na ulicę
Pokątną. Była to najdziwniejsza, ale również najwspanialsza ulica, jaką
kiedykolwiek widziałam. Pełna była ludzi w szatach i tiarach na głowie.
Zamieniłyśmy funty na galeony, sykle i knuty. Profesor wyjaśniał nam po drodze
wszystkie te skomplikowane sprawy, kiedy ja kupowałam szatę, a mama
postanowiła, że dostanę również sowę ‘Musisz mieć jak się ze mną kontaktować’
powiedziała mi później, kiedy brązowa sowa siedziała w klatce i pohukiwała
chicho. Miałam już wszystkie potrzeba rzeczy, poza różdżką.
-Jeśli chodzi o
różdżki to najlepsze są tu. –Profesor wskazał na sklep z złotym napisem Ollivander
–najlepsze różdżki od 328 roku p.n.e.
Sklep
był mały, pełno w nich było regałów z różdżkami, które trzymane były w
pudełeczkach. Całe to miejsce pokrywała cienka warstwa kurzu. W rogu stało
krzesło, a po środku sklepiku biurko sprzedawcy. Mama zaczekała na zewnątrz
razem z profesorem. W sklepie aż czuć było magię. I tylko magię, poza mną nie
było żywej duszy.
-Halo? –Zapytałam cicho.
-Witam. – Aż podskoczyłam, kiedy usłyszałam
cichy głos z najwyższej półki. Tak srebrnych oczu nie widziałam nigdy. Ich
właściciel był starszym czarodziejem o białych włosach. Uśmiechnął się szeroko,
a ja odpowiedziała niepewnie tym samym. Zszedł szybko z drabiny i stanął za
ladą.
-Ja w sprawie różdżki.
-Och oczywiście. Która ręka posiada moc?
-Jestem praworęczna. – W tym momencie
wyciągnął miarkę i zaczął sprawdzać wszelkie możliwe kombinacje długości, od
ręki do podłogi, od łokcia do nadgarstka itd. Później zniknął za półkami i
przynosił różne różdżki.
-A ta? Czereśnia? Nie, nie pasuje. Może taka?
Jesion? Nie, jednak nie. –Mruczał do siebie, w końcu zniknął na dłużej.
Podeszłam do otwartych drzwi i usłyszałam kawałek rozmowy mamy z profesem.
-Jest pan pewien, że szkoła jest
wystarczająco bezpieczna. Moja córka… to dość skomplikowane, ona nic nie wie… a
jest dla mnie najważniejsza na świecie. Jej ojciec mówił kiedyś o…
-Ta będzie idealna. –Podeszłam szybko do lady
i nie usłyszałam, co mój tata mówił. Mama nigdy o nim nie wspominała. Otrząsnęłam
się szybko i złapałam kolejną podaną różdżkę. Z jej końca wystrzeliły
różnokolorowe gwiazdki. I poczułam przyjemne mrowienie.
Po prawie całym dniu
na zakupach, profesor Longbottom powiedział mi jak dostać się na peron, po czym
pożegnał się z nami i odszedł w swoją stronę. Kiedy ruszyłyśmy do auta mama
wciąż powtarzała:
-Nie jestem do końca
pewna, co do tej szkoły. Myślisz, że będziesz tam wystarczająco bezpieczna?
Na co ja opanowując
zdenerwowanie odpowiadałam:
-Nie przesadzaj.
Proszę cię nie mogę tam nie pójść, tam powinnam być, nie musisz się
zastanawiać. Profesor mówił, że to najlepsza szkoła dla czarodziejów. Nic mi
się nie stanie.
W końcu po wielu
różnych rozmowach mama się zgodziła.
Robert trochę nie zaakceptował faktu, że
jestem czarownicą. Nie powiedział o tym swojej mamie nigdy, babcia Margaret
–każe nazywać mi ją babcią –myśli, że jestem w szkole z internatem dla
dziewcząt. Nie przepada za mną z wzajemnością, ponieważ gdyby nie ja życie jej syna
byłoby całkowicie idealne. Ale dla mamy jestem gotowa ścierpieć babcię Margaret
raz na jakiś czas.
Tak, więc, skoro
wiadomo już, że jestem czarownicą wrócę do historii.
*
Rano wstałam w
bliżej nieokreślonym humorze. Nie mogłam się już doczekać wyników SUM-ów, a
jednocześnie bałam się, że mogą przyjść dzisiaj. Otworzyłam oczy i
przeciągnęłam się. Zobaczyłam mój pokój. Tylko mój. Może to dziwne, ale po
sześciu latach mieszkania w pokoju z czterema dziewczynami, co roku cieszył
mnie widok moich własnych brzoskwiniowych czterech ścian. Jedno okno na wprost
drzwi, pod nim kanapa z wydrążoną półką, w której trzymałam książki, kilka
kolorowych poduszek. Obok biurko, po drugiej stronie kanapy mniej więcej w
środku pokoju duże białe łóżko, nie mogłam się powstrzymać, więc dwuosobowe. I
oczywiście po całym pokoju walały się książki. Przeróżne, ze świata
czarodziejów lub zwykłe mugolskie, ciągle ich przybywało.
Wtedy usłyszałam
ciche stukanie w okno. Spojrzałam tam zaciekawiona. Brązowa sowa czekała za
oknem, a do nóżki miała przywiązany list. Szybko zerwałam się z łóżka i
podbiegłam do okna. Serce biło mi jak dzwon a ręce się trzęsły, kiedy sięgnęłam
po list. Rozerwałam ją szybko i rozłożyłam pergamin ze środka.
WYNIKI EGZAMINU
POZIOM STANDARDOWYCH UMIEJĘTNOŚCI MAGICZNYCH
Oceny
pozytywne: Oceny
negatywne:
wybitny (W) nędzny
(N)
powyżej oczekiwań (P) okropny (O)
zadowalający (Z) troll (T)
JENNIFER DAISY SMITH OTRZYMAŁA:
Astronomia
|
Z
|
Opieka nad magicznymi stworzeniami
|
P
|
Zaklęcia
|
P
|
Obrona przed czarną magią
|
P
|
Wróżbiarstwo
|
Z
|
Zielarstwo
|
P
|
Historia Magii
|
Z
|
Eliksiry
|
P
|
Transmutacja
|
P
|
Przeczytałam to dwa
razy, a potem kolejne kilka razy. UDAŁO MI SIĘ!
-UDAŁO! Udało mi się, udało mi się, na, na, na, na, Ja zdałam sumy,
niech żyje Jenny, jestem mistrzunio. –Zaczęłam śpiewać i tańczyć po pokoju
z pergaminem w ręce. Najchętniej zadzwoniłabym do Rose, albo do Albusa moich
najlepszych przyjaciół. Niestety, jako czarodzieje nie mieli telefonów.
Pierwszy raz tego żałowałam. Szybko wyciągnęłam kartkę i napisałam:
Mamo
Przyszły wyniki. Zdałam wszystkie. Och już nie mogę się doczekać. Nie
mam żadnych wybitnych, ale tylko trzy zadowalające i sześć powyżej oczekiwań.
Mam nadzieję, że wyjazd się udaje. Uściskaj ode mnie Lisę.
Ślę
całusy
Jenny.
Wypuściłam moją sowę Wenus z klatki i
przywiązałam do jej nóżki list.
-Wyślij proszę do mojej mamy. –Uszczypnęła
mnie w palec na potwierdzenie i wyleciałam przez otwarte okno.
Szybko ubrałam się i ciągle śpiewając z
radości zaplatałam włosy w warkocz. Ponieważ przespałam prawie cały poranek
bliżej było mi do obiadu niż do śniadania, zeszłam po schodach i udałam się do
lodówki sprawdzić czy zostało coś może. Niestety nie było żadnych gotowych dań.
Wyciągnęłam potrzebne składniki i zabrałam się za robienia spaghetti. Moje
ulubione. Włączyłam radio i zaczęłam wtórować piosenkarce.
Somebody
shine a light
I'm frozen by the fear in me
Somebody make me feel alive
And shatter me
So cut me from the line
Dizzy, spinning endlessly
Somebody make me feel alive
And shatter me!
Shatter me!
Somebody shine a light
Make me feel alive
And
shatter me!
Próbowałam
gotującego się sosu, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Z łyżeczką w ustach
przeszłam przez przedpokój, otworzyłam drzwi i zmarłam.
-Co…, co ty tu
robisz? –Zapytałam wielce inteligentnie.
W drzwiach stał
chłopak, i to nie jakiś tam. To był Alan Nott i uśmiechał się tak jak ostatnio
uśmiechał się sześć lat temu. Wyglądał jak zawsze idealnie. Oczywiście.
-Ja…-zaczął
niepewnie, a później się opanował. –Zastanawiałem się czy masz może wolne łóżko?
Szukam noclegu.
-Czy… słucham…, co?
-Zawsze jesteś tak
rozgadana? –Zapytał unosząc brew i znów się uśmiechając. Nie wiedziałam, co
zrobić. Po prostu zamarłam na chwilę, zapominając o wszystkim. Niestety nie na długo. Poczułam zapach
spalenizny. Zrobiłam wielkie oczy i szybko pobiegłam do kuchni. Niestety było
już za późno, kiedy tylko podskoczyłam żeby… jakoś zapobiec katastrofie, cały
sos do spaghetti wybuchł zalewając wszystko na czerwono.
-O. Mój. Nie wierzę.
To wszystko twoja wina. –Powiedziałam do śmiejącego się za mną Notta. –Chcesz noclegu?
Pomożesz mi z tym. I nie chichocz tak. Witamy w Hotel De la Muggle.
J.
