-Nie mamo, muszę
zostać. Wyniki mogą przyjść w każdej chwili, zadania multum. Ale wy jedźcie.
Może Al wpadnie, albo Rose. –Słyszała już te wszystkie argumenty, ale nadal
musiałam ją przekonać żeby zostać w domu, kiedy oni pojadą do babci.
-Jesteś pewna Jenny?
–Zapytała patrząc na mnie niepewnie. Pokiwałam tylko głową, w końcu się
zgodziła. Zabrała rzeczy swoje, Lisy i przekazała je Robertowi ten schował je
do auta i przyszła się ze mną pożegnać.
-Mamo, nic mi nie
będzie. Dam radę. Mam już 16 lat. –Powiedziałam poklepując ją po plecach.
Pocałowała mnie w czoło i poszła do auta. Tam odwróciła się. Jej ciemne włosy
zafalowały porwane przez wiatr a w niebieskich oczach widziałam niepewność.
-Będziemy za
tydzień. Uważaj na siebie, będziemy dzwonić…
-Pa mamo –pomachałam
jej uśmiechając się szeroko.
-I pozdrów ich jak
przyjadą.
-Dobrze, nie ma
sprawy. –Znów zamachałam, kiedy wsiadła do auta i odjeżdżała, na tylnym
siedzeniu siedziała Lisa ze smutną miną. Posłałam jej całusa i schowałam się do
domu, kiedy samochodu nie było już widać.
Przedpokój był mały,
po lewej były schody prowadzące do sypialni. Po prawej mieliśmy kuchnię, a
później salon z kominkiem. Kuchnia wychodziła na wschód a z okien było widać
las. Beżowe ściany i ciemne meble, na środku stał stół z czterema krzesłami. To
tu otworzyłam list ze szkoły dowiadując się, że te wszystkie wariactwa wokół
mnie są całkowicie naturalne i nie tylko ja tak mam. Z wspomnień wyrwał mnie
piszczący dźwięk, co oznacza, że trzeba wywiesić pranie. Skutki uboczne
zostania samemu w domu. Wzięłam kosz na pranie i zeszłam do ciemnej piwnicy. W
podziemiu mieliśmy tylko kotłownię i pralnię. Szybko zebrałam ubrania i wyszłam
na podwórko.
Po powieszeniu
prania miałam zebrać się do domu, kiedy coś przykuło mój wzrok. Wyraźnie ktoś
był w lesie. Poszłam w tamtym kierunku. Po przejściu kilku kroków ogarnęła mnie
nieprzenikniona cisza i zieleń. Ciemna i złowieszcza. Rozejrzałam się, ale nic
nie było widać. Znałam ten las bardzo dobrze, przynajmniej tę jego cześć. Był
pusty, chociaż wyraźnie kogoś widziałam.
Coś strzeliło.
Odwróciłam się szybko w stronę dźwięku odruchowo sięgnęłam prawą ręką do lewej kieszeni.
Zza drzewa wyszedł chłopak w moim wieku. Był wysoki, miał rozwiane blond włosy
i szare oczy. Był przystojny a zachowywał się tak jakby dobrze o tym wiedział.
Miał na sobie białą koszulę i ciemne spodnie. W ręku trzymał jakiś sznurek.
-Nott? Co ty tu
robisz? –Zapytałam zdziwiona. Nie widziałam go od zakończenia szkoły i nie
spodziewałam się zobaczyć aż do rozpoczęcia. Pociągnął za sznurek, który okazał
się smyczą. Na samym końcu był radosny czarny pies o kasztanowych oczach głośno
dysząc. Nie znałam się na wielu rasach ale tą jedna rozpoznałam był to labrador.
Podbiegł do mnie a ja zaczęłam go głaskać za uchem. Zamknął oczy rozmarzony.
-Co tam Lotrys? –W
odpowiedzi pies polizał mnie po twarzy. Zaśmiałam się zapominając na chwilę o
właścicielu psa. Gwizdnął i Lotrys
podbiegł do niego idealna tresura. Stanęłam prosto i spojrzałam na niego,
chociaż po chwili tego żałowałam. Wpatrywał się prosto we mnie.
-Spaceruję. –Odpowiedział
beztrosko, opierając się nonszalancko o stare drzewo. Lotrys szczekał radośnie koło jego nóg.
-Tu?
-A, dlaczego niby
nie? –Zapytał śmiejąc się, w ten specyficzny sposób odchylając głowę.
Pokręciłam tylko głową i spojrzałam na swoje stopy i wtedy dotarło do mnie, że
mam na sobie koszulkę, która dostałam od mamy z wielkim słodkim kotkiem, który
wyciąga łapki i podpisem „Mój słodki
koteczek” –jak można się domyślić koszulka cała różowa, ale tak wściekle
różowa. Poczułam ciepło rozpływające się
po moich policzkach. Nie dam się. Byłam gotowa na to, że mnie wyśmieje. Lotrys
podszedł do mnie najwidoczniej znudzony staniem w miejscu. znów kucnęłam i
zaczęłam go głaskać to pomogło skupić mi się na czymś innym. Nott przypatrywał
mi się, ale nic nie powiedział. To trochę do niego nie podobne. Wygłaskałam
Lotrysa za wszystkie lata. Zaczęłam się śmiać, kiedy pies lizał mnie po twarzy
z taka zawziętością, że przewróciła się, co skwitowałam wybuchem śmiechu. Nott
zagwizdał, schylił się i zapiął smycz na obroży psa. Był dzisiaj wypadkowo
milczący.
-Do zobaczenia
Smith. –Powiedział odwracając się, bez cienia jakiejkolwiek emocji. ‘Do
zobaczenia’ czy to znaczy że jeszcze
przed szkołą się spotkamy, a może tym tonem chciał podkreślić, że jest bez
zmian. A jeśli…Myśli szalały jak tornado. Nie ma dopuszczania do siebie
takiej nadziei. To jedna z żelaznych zasad
przetrwania.
-Miłego dnia Nott –odpowiedziałam
tym samym tonem siadając pod drzewem. Po chwili przestałam słyszeć jego kroki.
Prawie nieświadomie zaczęłam nucić piosenkę, a będąc pewna, że nikt mnie nie
słyszy zaczęłam ją śpiewać głośno.
Sweet love, sweet love
Trapped in your love
I've opened up, unsure I can trust
My heart and I were buried in dust
Free
me, free us
Jak zwykle dałam się
ponieść muzyce. Kiedy śpiewam zapominam o całym świecie. Moje najlepsze
lekarstwo na wszystko. Poczułam jak łza spływa mi po policzku. Nie powinien tego robić, nie powinien tu
przychodzić. Tylko wszystko pogorszy. Otarłam ją szybko i podniosłam się z miejsca.
Wydawało mi się, że usłyszałam szybkie kroki, ale kiedy się zatrzymałam nic nie
było słychać. Zabrałam sprzed domu kosz na pranie i zniknęłam za drzwiami.
J.
*
Prolog, pozmieniałam w nim
kilka rzeczy, ale mam nadzieję że na lepsze. Od teraz wprowadzę wiele różnic i
mam nadzieję że przypadną do gustu. Tymczasem zachęcam do komentowania. Chętnie
usłyszę opinię inną niż własną. Dziękuję za zajrzenie na moją stronę i zachęcam
do powrotu.
Ann.
